13.8.12

Koniec romansu


Wszyscy wiemy, że najlepszym remedium zakonczony niepowodzeniem romans jest podroż.
Oscar zapewnil, że najlepszym miejscem na wypad będzie Werona, na co pokręciłam głową z niesmakiem, bo przecież to szekspirowska Werona, do której jeżdżą zakochane pary żeby dotykać wytartej piersi złotej Giulietty, na szczęście w miłości. Nie nie nie, w dodatku w mojej miłosnej porażce chodziło o Julię, to jakiś absurd.

Oscar wiedział co mówi. Przecież wycieczka jest do Włoch, czyli będziemy jeść. A może przede wszystkim pić, co stanowi w moim przypadku doskonałe lekarstwo na wszelkie bóle tego świata.
Krótka wizyta rozpoczęła się zameldowanie w ohydnie romantycznym pokoju, sztuczne różyczki pouczepiane baldachimu nad łóżkiem, kwiaty wycięte z folii na wzorzystych kafelkach w łazience (wtf!?) nie nie nie, wychodzimy natychmiast i musimy pochłonąć szybko jakiś alkohol. Odmawiam powrotu do tego pomieszczenia w stanie trzeźwym.
Zwiedzanie zaczęliśmy od areny, czyli miejscowego koloseum, wyobrażenie rzucanych na pastwę lwów chrześcijan dodało mi nieco otuchy. Potem nastała pora lunchu, czyli pizzy, a do niej spożyte piwo Forst.
Forst to trunek niejako nielokalny, pochodzi bowiem z Tyrolu i po raz pierwszy został nawarzony w 1857 roku. Sięgnęliśmy po pilsnera, mocno chmielowego, którego goryczka świetnie gasiła pragnienie.

Musieliśmy w końcu napić się czegoś regionalnego, więc kieliszek valpolicelli classico Tommasi i soave pieropan przygotowały mnie na szok i niesmak jakiego miałam doznać odnajdując w końcu dom Julii. Nigdy nie odwiedzajcie Casa dei Giulietta będąc w Weronie, chyba że macie mniej niż piętnaście lat.
Och, był już czas na aperitif, więc dobiliśmy do jednej z licznych osterii, z których ludzie wylewali sie szerokimi strumieniami na ulice trzymając w ręku tutejszy klasyk czyli spritz. Po paru kolejkach byłam gotowa na kuchnię z regionu veneto a jako lokal najlepiej przyslużył się kościół przerobiony na restaurację, których jest tu kilka od prostych i niezachowujących nic z dawnego wnętrza jak Pizzeria San Matteo, po La Sacristia, która była jak prawdziwa zakrystia, nie tylko z nazwy.
Na przystawkę zimne mięsa i wędliny włoskie, szynka z parmy, speck, salumi ( która by the way trzeba spróbować z piemoncką Bonardą ) i bresaola. Potem dania główne z winem, którym naszym wyborem był Masi Masianco, Pinot Grigio & Verduzzo 2010. Masi jest jednym z ważniejszych producentów w regionie, posiadającym niezwykle szerokąszeroką gamę win od stołowych Modello po Mazzano Amarone i Apaximento, jak również grappę, ocet, miód, dżem i krem kasztanowy. Przy winie spożyliśmy tradycyjnie wegetariańskie tortellini al radicchio con velutata (tortellini nadziewane cykorią) i gnocchi di patate con pastisada de caval, na które się nieco wzdrygnęłam, bo konina nie widnieje na co dzien w moim jadłospisie. Nie omieszkałam spróbować, przypominała mi wołowinę z ostrzejszym mocniejszym posmakiem i zapachem, oraz słodyczą, przywodzącymi na myśl dziczyznę.
Na deser była pere con vino rosso con gelato al fior di latte - gruszka w słodkim winie, i profiteroles, a do popicia lekko musujące Moscato spumante od Ornella Molon, Veneto IGT. Na koniec tylko sorbet i kilka szotow limoncello i można było wtoczyć się do łóżka z baldachimem. Julii już nie było, przynajmniej na chwilę.
Następnego dnia czekało na nas Vinitaly, ale to już inna historia.



Spritz



100 ml Prossecco
50 ml Aperol Orange Liqueur
na koniec trochę sody

do tego lód, plasterek pomarańczy i Pronto!


Masi Masianco, Pinot Grigio & Verduzzo 2010



Średnio zbudowane wino o głębokim nosie z gruszkami, dojrzałymi jabłkami i nutą ananasa z puszki, w ustach kremowe i okrągłe z dobrą świeżością, finisz niezbyt długi i lżejszy ale za to przyjemny, zbalansowany.


To co, pijemy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz