W ramach ostatnich
winnych wtorków Marcin z enofazy zaproponował egzotyczne rieslingi, miejsce
dowolne, byle z dala od Europy. Pomysł świetny, bo jestem rieslinga
fanką, i to nie tylko tego z Alzacji czy Niemiec. Po
Nowozelandzkiego sięgnęłam już wcześniej, przy okazji wizyty w Dabbous, próbowałam wtedy świetnych win z Pegasus Bay.
Tym razem postawiłam na Australię, ale zamiast wybrać coś z
oczywistych Eden czy Clare Valley wybrałam Tasmanię. To region – wyspa –
bardziej znany z produkcji win musujących, z produkcją ruszyły też tam znane domy jak Moet et Chandon czy Louis
Roederer. Głównymi
szczepami są również szampańskie Pinot Noir i Chardonnay. Je właśnie zasadził w 2004 roku Dr Andrew Pirie, którego riesling jest dziś tapecie. Pochodzi z jego serii South, która zaczerpnęła nazwę z winnicy w dystrykcie White Hill.
Riesling South 2008 ma typowy słomkowy kolor z
zielonymi przebłyskami, jest dość wodnisty. Nos średniej intensywności,
ale za to jedynym aromatem była nafta nafta i jeszcze raz
nafta. Pomyślałam że jest trochę zmęczony, po chwili dopiero
nabrał gdzieś w tle limonki i owoce egzotycznych, jak mango, papaja. W ustach okazał się być wytrawny, co było niespodzianką, bo takie rzadko spotykam. Średni finisz, a w nim oprócz karoserii trochę
pieprzu, i masła (sic!) . To tyle co w nim znalazłam, nie podobał mi się ze względu na brak wydatnego owocu i świeżej kwasowości,
która mogłaby pomóc go podnieść ponad wszechobecną benzynę. Typowe dla rieslingów
z Nowego Świata jest nabieranie nut naftowych znacznie wcześniej
niż ich alzaccy kuzyni, ale ten wyjątkowo wydał mi się prze-dojrzały - brak mu było subtelności a przede wszystkim owoców.
Podobno tasmańskie
rieslingi bardziej niż Australijskie przypominają te z Mozeli, z
chęcią porównam i chętnie spróbuję jeszcze innego
tasmańskiego rieslinga, póki co ze spokojnym sumieniem mogę polecić tasmańskie bąbelki. Cheers!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz